Inne rozkosze
(fragment pierwszy)
Gdy w roku pańskim 1990 doktor weterynarii Paweł Kohoutek spojrzał w okno i ujrzał idącą przez ogród swą aktualną kobietę, z właściwym sobie pyszałkowatym fatalizmem pomyślał, iż przydarzyła mu się przygoda, która winna być ostrzeżeniem dla wszystkich. Aktualna kobieta Kohoutka miała na sobie granatowy płaszcz, jej boską czaszkę okrywał filuterny kapelusik, ogromna zaś waliza, którą wlokła za sobą, pozostawiała w białej listopadowej trawie ciemny trakt ostatecznej klęski. Gdyby przyjechała na krótko jedynie rozmówić się ze mną, gdyby złożyła mi tylko przypadkową i niezapowiedzianą wizytę, i tak byłaby to wystarczająco wstrząsająca historia, pomyślał Kohoutek. I tak byłaby to historia godna książki. Ale aktualna kobieta Kohoutka nie przyjechała w odwiedziny. Oburącz taszczyła walizę, na szczupłych zaś ramionach dźwigała wypełniony po brzegi plecak. Choć Kohoutek znał ją zaledwie od siedemnastu tygodni, doskonale wiedział, co znajduje się w walizce, a co w plecaku. W walizce były książki, a w plecaku cała reszta należących do niej przedmiotów.[…]
Tak, aktualna kobieta Kohoutka spakowała cały swój dobytek i przyjechała, by wreszcie po siedemnastu tygodniach straszliwej męki krótkotrwałych spotkań zamieszkać z Kohoutkiem na zawsze. […]
Kohoutek przyglądał się idącej przez ogród swej aktualnej kobiecie , jego mózg zaś pracował z zabójczą precyzją. Kohoutek zastanawiał się, czy ktoś z domowników już ją zauważył. Aktualną kobietę Kohoutka mogła zauważyć matka Kohoutka. Mógł ją zauważyć ojciec Kohoutka. Mogła ją zauważyć Pastorowa lub Pastor. Mogła ją zauważyć pani Wandzia lub matka pani Wandzi. Mogła ją zauważyć Oma, babka Kohoutka. Pan Naczelnik, dziadek Kohoutka, mógł głęboko nabierając powietrza nabrać zarazem pewności, iż ktoś blisko z Kohoutkiem związany jest w ogrodzie. Aktualną kobietę Kohoutka mogło też widzieć dziecko Kohoutka i mogła ją dostrzec żona Kohoutka. Mogli ją zauważyć wszyscy. Ale przy odrobinie szczęścia, a raczej przy ogromie szczęścia, mógł jej nikt nie zauważyć. Trwały ostatnie przygotowania do jutrzejszych urodzin Omy, a poza tym od rana, a właściwie od wczorajszego wieczora, uwaga domowników była zaabsorbowana dwoma litrami pulpetów wołowych ukrytych gdzieś przez Omę, babkę Kohoutka. […]
Kohoutek nie spał, leżał na wznak i rozmyślał. Co robić, Panie Boże, co robić? Panie Boże, nie wzywam Twego imienia nadaremno, ale na miłość boską – co robić? […]
Kohoutek obraca się na bok i przybiera pozycję embrionalną, i jak zawsze w pozycji embrionalnej myśli jego obracają się ku zbrodni. Najlepiej – szepcze do siebie ogarnięty nagłą furią – najlepiej byłoby ją zabić. Powinienem wstać, pójść i ją zabić. Jak znajdą trupa, to i tak będzie awantura, ale nie tak straszna, jak znajdą ją żywą. Jak znajdą ją żywą, to awantura wybuchnie tak straszna, że wszyscy gotowi pozabijać się nawzajem. Ojciec będzie chciał mnie zabić, dziadek zacznie mnie bronić, wtedy ojciec zabije dziadka, Oma zabije ojca, matka zabije Omę, Pastor zabiję matkę, Pastorowa zabiję Pastora, korzystając z okazji – ponieważ od dawna jej nienawidzi – Pastorową zabije matka pani Wandzi, matkę pani Wandzi zabije córka pani Wandzi, ponieważ nie chce grać na skrzypcach, mnie oczywiście zabije moja żona i w efekcie przez długie tygodnie wszyscy będą na siebie poobrażani do tego stopnia, że nikt nie będzie się do nikogo odzywał.
Obyczaj grożenia śmiercią był pradawnym domowym obyczajem. Kohoutek nieśmiertelne frazy o zabijaniu słyszał, odkąd nauczył się słuchać. Ja cię zabiję, mówiła matka Kohoutka do ojca Kohoutka. Trzeba ją wreszcie zabić, mówili oboje, gdy Oma kolejny raz ukrywała jakąś potrawę. Ćwicz, bo cię zabiję, mówiła matka pani Wandzi do pani Wandzi. Zaraz go zabiję, mówiła Oma, gdy dziadek kolejny raz wracał pijany w trupa.
Kohoutek nigdy nie oswoił się z tą domową retoryką śmierci i za każdym razem przejmował go najprawdziwszy strach, że w końcu, istotnie, ktoś zostanie zabity. Ilekroć przemierzał nie kończące się korytarze, sienie i amfilady, ilekroć zaglądał do izb, do których nikt nigdy nie zaglądał, tylekroć bał się, iż zaraz natknie się na ciało któregoś z domowników owinięte w zakrwawioną folię albo czyjś nieludzko skatowany kadłub, pośpiesznie i byle jak okryty gazetami. Kiedy szedł do ogrodu, zawsze bał się, iż natknie się tam na kawałek świeżo skopanej ziemi ze sterczącą z niej – niczym w tandetnym horrorze – czyjąś martwą dłonią.
Najlepiej – powtarza Kohoutek – byłoby ją zabić. Najlepiej byłoby ją zabić i dobrze ukryć trupa – wtedy nie byłoby żadnej awantury. Albo przynajmniej trzeba z nią wreszcie poważnie i szczerze porozmawiać. Przecież w ciągu tych kilkunastu tygodni myśmy właściwie nigdy istotnie nie rozmawiali. Ja nieustannie kłamałem, a ona bez przerwy mówiła o literaturze –
przyznaje sam przed sobą Kohoutek. Co robić? Gdzie ją umieścić? […]
(fragment drugi)
– Trzeba wreszcie na serio pomyśleć o wynajmowaniu pokoi – powiedział przy wieczerzy łamiącym się z trwogi głosem Kohoutek – idzie zima, przyjedzie cała masa narciarzy, niejeden znów będzie szukał noclegu, a u nas pustych izb nie brakuje.
– Tak jest – nieoczekiwanie poparł Kohoutka Pan Naczelnik, dziadek Kohoutka – zjedzie się młodzież, a młodzież należy wspierać, ponieważ jest ona naszą przyszłością.
– Jakby wynająć pokój komuś przyjemnemu – Oma, babka Kohoutka, drobnymi łykami popijała herbatę z filiżanki – to przynajmniej byłoby się do kogo odezwać.
– Możecie mnie zabić – matka Kohoutka była blada jak śnieg – zabijcie mnie i zakopcie, a jak nie, to ja was zabiję. Czy wy nie wiecie, co to znaczy wpuścić kogoś obcego do domu?
– Co to znaczy? – zapytał, dziwiąc się własnej odwadze Kohoutek.
– Co to znaczy? To znaczy koniec. Siedź prosto, siedź prosto, bo jak ktoś zobaczy, że się garbisz, będziesz spalony. Wpuścić kogoś obcego do domu to znaczy zagłada na nas wszystkich.
– Będzie zapałał światło – matka pani Wandzi nienawistnie słowo po słowie cedziła litanie zbrodni – będzie gotował jedzenie, będzie się mył w łazience, będzie korzystał z ubikacji…
– Chyba lepiej – Oma ułamała kawałek suchej bułki i zanurzyła w herbacie – chyba lepiej, żeby zapalał światło i chodził do ubikacji, niż żeby po ciemku załatwiał się w kątku.
– Akurat, lepiej! – matka Kohoutka mówiła tak cicho, że zdawało się, lada chwila straci z wściekłości przytomność. Akurat, lepiej! Akurat, potrzebuję, żeby mi ktoś paskudził w łazience albo w ustępie, cały dzień, człowieku myj i sprzątaj po cudzym flejtuchu, a w nocy nie zmruż oka, bo nie wiadomo, czy nie przyjdzie i czy nas wszystkich nie zarżnie.
– Nie da się ukryć – ojciec Kohoutka starał się nadać swemu głosowi niesłychanie zdroworozsądkowe brzmienie – nie da się ukryć, nigdy nie wiadomo, kogo się wpuszcza pod własny dach. Ja, na przykład, jakbym zobaczył w tym domu jakiegoś wylegującego się do południa próżniaka, zabiłbym go na miejscu.
– Proszę, jak chcecie, żeby Duduś resztę życia – matka Kohoutka rzucała wszystko na jedną szalę – jeśli chcecie, żeby Duduś resztę życia spędził w więzieniu, proszę, wynajmujcie pokoje.
– Tak jest – powiedział z mocą ojciec Kohoutka – poszedłbym do kryminału, ale próżniaka bym zabił na miejscu.
– Nie macie serca – matka zaczynała płakać – jeśli chcecie wyrzucić mnie z domu, ale proszę, wynajmujcie mój pokój, zaraz się wyniosę, zaraz zabiorę swoje rzeczy, tylko błagam, błagam, pozwólcie mi skończyć ostatnią wieczerzę. Nie ciesz się, Dudusiu – zwróciła się do ojca Kohoutka – nie ciesz się, żebyś go zabił, to on ciebie by zabił, ale dla nich wynająć pokój
mordercy to pestka.
– Trudno – powiedział ojciec – albo on, albo ja.
– A może – żona Kohoutka zachowywała wystudiowany spokój i konsekwentnie starała się nie patrzeć na swego zrozpaczonego męża – wynająć pokój jakiejś eleganckiej i schludnej damie?
– A może – przedrzeźniała ją matka Kohoutka – od razu powiesić na drzwiach czerwoną latarnię? Proszę bardzo, w jednym pokoju wampir z Rostowa, w drugim babilońska wszetecznica.
– Wampira z Rostowa ujęła policja – Kohoutek był istotnie zrozpaczony, żałował z całego serca i pluł sobie w brodę, że wszczął tę, najwyraźniej zmierzającą do fatalnego końca rozmowę.
– To co z tego? – zdumienie matki było niemal autentyczne.
– A to z tego – wyręczył Kohoutka w udzieleniu odpowiedzi Pan Naczelnik, dziadek, że jest mało prawdopodobne, by gość zapuszkowany w ruskim pudle przyjechał tu na narty i wynajął u Kohoutków pokój.
– Niech się ojciec nie gniewa, ale ojciec jest zupełnie jak małe dziecko. Skąd ojciec wie, że ten, który zakołacze do drzwi i poprosi o nocleg, nie jest wampirem? Co ojciec myśli, że on przedstawi się ojcu: Dzień dobry, Panie Naczelniku, jestem zwyrodnialcem, poproszę o nocleg? A może ojciec myśli, że on pokaże ojcu dowód osobisty, gdzie w rubryce „zawód” będzie miał wpisane „morderca kobiet”? Nie, on przyjdzie w nocy i ojca zarżnie – politowanie, z jakim mówiła matka, nie miało granic.
– Dlaczego mnie ma zarżnąć – bronił się Pan Naczelnik, dziadek – ja nie jestem kobietą.
– Ja wiem – powiedziała wolno i niemal spokojnie matka – ja wiem, że wam wszystkim o mnie chodzi, nie możecie się doczekać, żebym umarła.
– Proszę się opanować – Pastorowa do tej pory milczała, siedziała nieruchomo ze spuszczoną głową i wzrokiem wbitym w pusty talerz; teraz jednak wyprostowała się, w jej pięknych oczach migotały płomienie – proszę się opanować, nikt tu pani nie życzy ani śmierci, ani niczego złego.
– Ja wiem, ja wiem – zakwiliła matka – że ani pani Pastorowa, ani ksiądz Pastor nie życzą mi niczego złego, ale jak można bez namysłu wpuszczać kogoś obcego do domu?…
– Matkę doprowadziłeś do łez – ryknął znienacka ojciec Kohoutka – matka płacze z twojego powodu, czy naprawdę trzeba cię zabić, żebyś tego więcej nie robił? Zrób to raz jeszcze – dodał ciszej – a upomnę się o twoją głowę.
– Nie podnoś na niego ręki, Dudusiu – matka nieoczekiwanie stanęła w obronie Kohoutka– wiesz przecież, jak on ciężko przechodził szkarlatynę.
– Nie idzie o to, aby bez namysłu wpuszczać do domu kogoś obcego, ale by po koniecznym namyśle ewentualnie wpuścić tu kogoś bliskiego – Pastorowa spokojnie przeczekała kolejny epizod seansu nienawiści.
– Kogo pani Pastorowa ma na myśli? – zapytała matka, ocierając łzy.
– Myślę, na przykład, że z całym spokojem można by w tym domu dać mieszkanie jakiemuś emerytowanemu pastorowi.
– Jeszcze jednemu emerytowanemu pastorowi? – matka Kohoutka, która starała się nigdy nie okazywać zdumienia czymkolwiek (człowiek, który dziwi się czemukolwiek, okazuje swą słabość, bezwstydnie okazuje światu, że nie wie wszystkiego), tym razem sprawiała wrażenie osoby zaskoczonej.
– Tak jest, jeszcze jednemu emerytowanemu pastorowi – potwierdziła Pastorowa.
Zapadła dobra minuta ciszy, minuta ciszy, pomyślał Kohoutek, czcząca pamięć pogrzebanej w zaraniu idei, by moja aktualna kobieta zamieszkała w tym domu – po czym matka wybuchnęła ekstatycznym entuzjazmem:
– Nie jednemu, ale dwóm, trzem, czterem, kilku emerytowanym pastorom mogę dać tu mieszkanie. Boże, jakie byłoby to piękne: cały dom pełen emerytowanych pastorów. Nastałby prawdziwy czas radości – i matka niemalże dosłownie eksplodując nieokiełzaną szczęśliwością, nagle wstała i zaśpiewała.
Czas radości – wesołości
Nastał światu temu
Bo Zbawiciel-Odkupiciel
Człeku dan grzesznemu
Dziś się nam narodził
Z bied nas oswobodził
Będzie zawdy – droga prawdy
Nas wodził.
Skończyła śpiewać, usiadła i z pewnym zawstydzeniem powiedziała:
– Na kolędowanie jeszcze za wcześnie, ale ja jestem taka kontenta, taka kontenta jestem.[…]
Jerzy Pilch, Inne rozkosze, Wydawnictwo a5, Kraków 2004, s. 5-21 i 72-78.